niedziela, 9 marca 2014

Maroko motocyklem Rabat - Marakesz dzień 4



Po wczorajszej kolacjo-libacji pozostały tylko wspomnienia. Jednak ciężka głowa i takie jakieś średnie samopoczucie skutecznie mi ją przypominały. Dzisiaj start bez śniadania w hotelu. Zresztą nikt specjalnie nie protestował.
 Plan na dzisiaj nie jest zbyt ambitny zamiar jest tylko taki, aby za dnia dojechać do Marrakeszu czyli około 300 km. Początkowo Jedziemy wzdłuż wybrzeża, krajobraz raczej nas nie rozpieszcza. Wszędzie widać place bodowy. Powstają nowe hotele i apartamentowce. Turystyka na wielką skalę dociera i do Maroka.

Maroko motocyklem Rabat - marakesz dzień 4

Po drodze zatrzymujemy się na śniadanie. 


W restauracji chyba na co najmniej 200 gości jesteśmy tylko my i obsługa. Dziwne uczucie? Naprawdę nikogo tu nie ma? Czy chociaż dostaniemy tu jakieś jedzenie? Jeżeli nawet dostaniemy to ile za to zapłacimy? Ale spoko usiedliśmy i czekamy. Po chwili pojawia się kelner proponuje nam śniadanko  - zgadzamy się. Po chwili dostajemy całą masę różnego jedzenia a właściwie kilka rodzajów chleba (pita) i całą gamę dżemów do wyboru. Jest oczywiście moja ulubiona herbata i świeżo wyciśnięty sok z pomarańczy. Wszystko było naprawdę smaczne i świeże. Nawet na widok rachunku nie było zdziwienia. Szybko doszliśmy do wniosku, że lepiej i taniej wychodzi jeść w dużych restauracjach niż małych budkach.
Co do śniadań to zawsze wyglądały podobnie tj pita + dżem. Na początku było Ok, ale po kilku takich śniadankach na widok dżemu dostawałem wysypki na skórze.



 

Już po chwili wjeżdżaliśmy na przedmieścia Casablanca.

 
To najgęściej zaludnione miasto kraju; liczy sobie ponad 3 miliony mieszkańców. Casablanca jest finansową stolicą Maroka - to właśnie tutaj żyje i pracuje większa część marokańskiej finansjery. Przejeżdżamy przez bogate dzielnice gdzie życie toczy się innymi prawami, ale większość mieszkańców niestety żyje w ubóstwie. Widać to na ulicach. Na krótko zatrzymujemy się jedynie przy meczecie. Meczet Hassana II jest trzecim pod względem wielkości meczetem na świecie (ustępuje meczetowi w Mekce) – w głównej sali modlitewnej może zmieścić się 25 tysięcy muzułmanów, a na jego rozległym dziedzińcu dalsze 80 tysięcy. Do świątyni przylega minaret o wysokości 210 metrów, co czyni go najwyższym minaretem na świecie i najwyższą budowlą w Maroku. Meczet Hassana II to nie tylko arcydzieło sztuki, ale też cud techniki. Cześć podłogi wykonana została ze szkła a z minaretu świecą światła laserów  w kierunku Mekki. Po pamiątkowych fotach ruszamy dalej bo to co najfajniejsze dopiero przed nami - Marrakesz.
 
 
 



Po drodze chwila odpoczynku na pustkowiu. Myśleliśmy sobie tylko że to pustkowie. To naprawdę dziwna sprawa, ale zawsze gdy zboczyliśmy z drogi by nacieszyć się przestrzenią i krajobrazem, ktoś się zaraz pojawiał na horyzoncie. A to jakiś pasterz a to jakaś zabłąkana dusza wygląda zza kamienia i bacznie się nam przygląda. No w końcu przyjechaliśmy na czyjeś podwórko i jeszcze się dziwimy dlaczego się nam przyglądają?


 
 
Jakże to tajemniczo, poetycko i obiecująco brzmi. "Marrakesz", nazwa jednego z najświetniejszych miast Maroka. Istna plątanina  uliczek i magicznego placu Dżemaa el-Fna. Przedzieramy się przez wąskie uliczki mediny na swoich potężnych motorach i o dziwo nie robimy na nikim żadnego wrażenia. O dosłownie centymetry mijamy przechodniów, matki z dziećmi, kupców ze swoimi wózkami, osiołki dźwigające kosze, motorowery i wszelakiej innej maści przeszkody.
 

Miasto niczym labirynt. Tak ciasne i dziwne że po prostu fascynujące.





Wreszcie znajdujemy kawałek placu gdzie możemy zastanowić się gdzie w ogóle jesteśmy? i którędy dojechać do naszego hotelu? Na nic się nie przydają nowinki techniczne jakie mamy tj GPS-y różnych firm. Z pomocą przychodzą miejscowi, którzy proponują pomoc w znalezieniu adresu. Zgadzamy się i jedziemy za ich motorowerem. W końcu z trudem udaje się odnaleźć nasz adres a nasi przewodnicy żądają sporej sumy za swoje usługi. Robi się nieprzyjemnie. W końcu dostają połowę kwoty, której żądali. Nie byli specjalnie zadowoleni, ale odjechali. Miejscowi nauczyli się żyć z turystów i niestety często traktują ich jak studnię bez dna.  W Maroko wszystko ma swoją cenę,  Za to, że coś kupisz, za to, że ktoś z tobą porozmawia, za to, że siedzisz na berberyjskim kamieniu, za to, że ktoś wskaże ci drogę. Większość Arabów nie zna słowa "bezinteresowny". Dla własnego dobra z góry należy ustalić wartość wszelkich usług świadczonych przez Marokańczyków, oraz targować się i jeszcze raz targować się!
    





Wnętrze naszego hotelu co coś niesamowitego, niespotykanego nigdzie indziej. W środku rosną palmy bananowca, drzewa pomarańczy i inne. To oaza ciszy i spokoju od tego całego zgiełku na zewnątrz. Właścicielem jest pewien Francuz o imieniu Vincent. Sam od 14 lat mieszka w Marakeszu. Dla zainteresowanych podaję stronę hotelu www.riad-dartayib.com




 
 
Facet w białych spodniach to właśnie Vincent. Sam też jest motocyklistą jeździ KTM 990. Spokojnie można mu zaufać. Wieczorem nasz nowy kolega oprowadził nas po medynie wytłumaczył co i jak i powiedział gdzie dobrze i tanio zjeść.
 
 



 
Gwar, ruch i ożywiona atmosfera panuje tu o każdej porze, jednak prawdziwego uroku tego miejsca można zakosztować dopiero wieczorem. Wtedy kurtyna idzie w górę i zaczyna się jedno z najbardziej fascynujących przedstawień na świecie.

Na sukach w marakeskiej medynie można kupić wiele wysokiej jakości wyrobów rękodzielniczych, ale także sporo bubli. Plac Dżemaa el-Fna przeobraża się w miejsce magiczne. Jest kolorowo, bajecznie i wesoło, jest fantastycznie!

 
 
 







 
Na zakończenie wieczoru zasiadamy do jednego ze stołów serwujących to czego dusza zapragnie. Na placu Dżemaa el-Fna bowiem po zmroku zaczyna się wielkie obżarstwo. Na straganach można znaleźć przeróżne potrawy marokańskie, miedzy innymi grillowane mięsa, ryby przygotowane w egzotyczny sposób lub popularne duszone ślimaki. 
 


 


 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz